List z Londynu
Najmokrzejsze lato od któregoś tam roku. Po dwu pięknych, upalnych i bezdeszczowych, lato 1985 daje się brytyjczykom we znaki. W końcu sierpnia jak zwykle jeden poniedziałek jest dniem wolnym od pracy: ostatni weekend pełni lata trwa trzy dni. W tym roku tylko służby ratownicze na autostradach powitały go z radością: najmniejszy ruch od niepamiętnych czasów, mniej wypadków, mniej roboty. Nie cieszą się natomiast towarzystwa ubezpieczeniowe, niespotykana seria katastrof lotniczych budzi niepokój i będzie słono kosztować.
Nie ma też spokoju na rynku mikrokomputerowym. Losy firmy Sinclaira wiszą na cienkim włosku. Pan Robert Maxwell po dwumiesięcznym flircie wycofał swą ofertę, uznał widać, że nie warto tracić pieniędzy. Wierzyciele firmy Sinclaira postanowili odroczyć termin żądania spłaty długu (równoznaczny obecnie z bankructwem Sinclaira) na po Bożym Narodzeniu — może tegoroczne zakupy pod choinkę uratują firmę.
Rzecz to wątpliwa, bo na rynku dzieją się cuda. Alan Sugar, szef Amstrada, kontynuuje atak. Po niezwykle udanych i idących jak ciepłe bułeczki modelach z pogranicza profesjonalnego i domowego użytku, wprowadza na rynek tani sprzęt profesjonalny: PCW 8256. Jak wszystkie poprzednie Amstrady, jest to kompletny system, klawiatura z 256 KB RAM, wbudowany dysk, ekran na 32 linie po 90 znaków, system operacyjny CP/M+ z najpowszechniejszym programem do przetwarzania tekstów Wordstar i z drukarką — za 399 funtów. Tyle kosztował Sinclair QL, kosztował — bo w desperackim gambicie Sinclair obniżył jego cenę o połowę. Sugar trafił chyba w dziesiątkę: przetwarzanie tekstów jest zdecydowanie najpowszechniejszym zastosowaniem mikrokomputerów w małych firmach (korespondencja, zindywidualizowana stereotypowa korespondencja!) i jedynym poważniejszym zastosowaniem mikrokomputerów domowych. Gry komputerowe zaczynają się już nudzić normalnym dzieciom, dobre oprogramowanie edukacyjne nie istnieje poza szkolnymi pakietami — czemu ma więc służyć ten komputer w domu? Ano, można na nim dobrze pisać. Pan Sugar powiada, że PCW 8256 kosztuje mniej niż nowoczesna maszyna do pisania (elektroniczna, ale kto kupuje inne?!) i liczy na sukces. Nawiasem powiedziawszy, cena tego pakietu rzeczywiście jest rewelacyjna, jest on tańszy o dobre 300 funtów od najtańszej dotychczas dostępnej kombinacji. No cóż, południowokoreański procesor (montaż i obudowa), reszta też dalekowschodnia, tylko software — amerykański.
Właśnie, software. W prasie pełno dyskusji na temat tego, dlaczego Wielka Brytania, z jej wspaniałymi tradycjami akademickimi, doskonalą matematyką i niezaprzeczalnym dorobkiem w dziedzinie innowacji software’owych (w końcu od B–rejestrów do pamięci wirtualnej, od makrogeneratora do mikroprogramowania, od lokalnej sieci pierścieniowej do relacyjnych baz danych — to pomysły brytyjczyków), dlaczego więc brytyjskie oprogramowanie nie idzie w świecie, a i na rynku brytyjskim jest zdecydowanie mniej popularne niż amerykańskie. Brutalnie szczerą odpowiedź daje artykuł Petera Knighta w Observerze z 25 sierpnia. (Na sąsiedniej kolumnie redakcja zamieściła pozornie beznamiętny artykuł Friedmana Wagnera–Doblera o cenach programów. W poniższych impresjach będę korzystać z obydwu tych źródeł).
Jednym z najczęściej kupowanych pakietów programowych na komputerki używane w przedsiębiorstwach jest Lotus 1-2-3. Kosztuje około 500 funtów. W zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przedsiębiorczy młody człowiek (lub mała grupa) napisał program o podobnym działaniu (wzorzec przecie jest!) i sprzedawał go za 50 funtów. Nie ma obawy: nie znajdzie się taki odważny! Użytkownik Lotusa dostaje bowiem nie tylko numerowane dyskietki. Dostaje także świetnie napisane podręczniki, bezpłatny biuletyn informacyjny o nowościach: rozszerzeniach i dobudówkach, bezpłatne lub za zwrotem kosztów nośnika następne dwie edycje Lotusa, a także numer telefonu, pod którym — 24 godziny na dobę! — czuwa ekspert, potrafiący pomóc w trudnej chwili. Koszty towarzyszące są tak duże, że z 50–funtowej sprzedaży, z której jeszcze połowę zabiera dystrybutor, nie da rady prowadzić takich usług. A klient nie kupuje oprogramowania (ani komputera!), żeby się z nim zmagać. Klient kupuje wygodę!
Większość klientów jest w USA. Nawet jeśli brytyjski producent oprogramowania zdecyduje się na niezbędne inwestycje i będzie mógł świadczyć podobne usługi towarzyszące, klient amerykański nie będzie kupował oprogramowania od firmy brytyjskiej, po trochu dlatego, że nie ufa w jej sprawność (a dlaczego ma na własnej skórze eksperymentować?), a po trochu dlatego, że koszty telefonowania przez ocean są jednak dość znaczne. Dodatkowo dochodzi sprawa właściwego opakowania (dosłownie!), znajomość psychologii klienta, umiejętność trafienia do jego przekonań.
Trochę inaczej wygląda sprawa programów przeznaczonych dla zaawansowanych amatorów, takich co to kupują translatory (zaawansowany profesjonalista pisze własne oprogramowanie!). Znakomity Turbo–Pascal można kupić za około 50 dolarów. Właściciel firmy Borland International, przed dwoma jeszcze laty bezrobotny nauczyciel matematyki we Francji, Philippe Khan, trafił w bardzo specyficzne “okienko możliwości”: wiele osób chciało mieć na prywatny użytek sprawny translator Pascala, a na własny użytek ludzie nie są skłonni wydawać bardzo dużo. Z drugiej strony, klient kupujący translator Pascala nie spodziewa się, że będzie prowadzony za rękę, nie będzie wydzwaniał o pomoc. Ale na sukces Turbo–Pascala “zarobił” Niklaus Wirth i dziesiątki uczelni, które Pascala uczyły i uczą wbrew opiniom i naciskom producentów komputerów i pożal się Boże znawców, którzy od lat mają lepsze recepty. Turbo–Pascal już jest, Pascal jest tylko jeden (no, może dwa, bo Modula chyba stanie się równie powszechna). A zastosowań są dziesiątki i wszystkie one czekają na odpowiednie oprogramowanie dla profesjonalnych użytkowników: sekretarek, księgowych, kasjerów, rejestratorek w przychodniach lekarskich, ajentów ubezpieczeniowych, laborantów itp. itd.
Ale, jak żali się Observer w cytowanym artykule, kto kupi software, którego autor mieszka w Tunbridge Wells (jedna z “sypialni” Londynu). I coraz trudniej jest zdobyć kapitał potrzebny na wylansowanie produktu programistycznego i na stworzenie mu światowego zaplecza serwisowego. W sumie Observer bardzo pesymistycznie ocenia brytyjskie szanse sukcesu na światowym rynku oprogramowania.
Rząd brytyjski zdaje się podzielać ten pesymizm. Pieniądze z programu Alveya idą na badania z wieloletnim horyzontem czasowym, na metody wytwarzania oprogramowania i na nowe technologie programowania. Na takie przedsięwzięcia, w których dużą rolę odgrywają nowatorskie badania naukowe. Warunkiem uzyskania dotacji jest udokumentowana nowatorskość pomysłu, gwarantująca — w przypadku powodzenia prac — autentyczną nowość rezultatu w chwili jego uzyskania. Drugim warunkiem jest otrzymanie finansowego poparcia firmy przemysłowej: funt za funt. Do każdego pensa dotacji rządowej musi dojść pens z przemysłu. Ale prace nad tworzeniem oprogramowania dziś już możliwego nie znajdują poparcia programu Alveya. Na dzisiejszym rynku, dzisiejszymi metodami programowania zarobić można tylko w jeden sposób: wydając dużo pieniędzy na działalność towarzyszącą.
W deszczowy, zimny dzień sierpniowy, lektura niedzielnej gazety nie rozpala nadziei zdobycia światowego rynku przez kogoś, kto ma tylko dobry pomysł i umie dobrze programować. We wtorek zaczyna się w Londynie 8 Międzynarodowa Konferencja Inżynierii Oprogramowania.
25 sierpnia 1985 Władysław M. Turski